Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku nie wyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Bez tego gościa nie ma imprezy!

Damian Michałowski. Osobom, które nałogowo słuchają Radia Zet, na pewno to nazwisko coś mówi. Tym, które słuchają go od czasu do czasu, być może. Ale pewnym jest, że jego głos można rozpoznać wszędzie. Nie dość, że popularny „Danny” jest dziennikarzem „Zetki”, to rokrocznie przymusowo wciela się w postać spikera mistrzostw Polski dziennikarzy. Co ważne, nikt przeciwko temu nie protestuje, a śmiechu jest co niemiara. Co jest mniej ważne, próbuje też swoich sił na piasku wspólnie z Kacprem Merkiem z radia TOK FM.



Maciej Nowocień: Pamiętasz swój pierwszy Media Cup?

Damian Michałowski: - Pamiętam doskonale! To był dziewiczy turniej. Pierwszy w historii. Z Kacprem pojechaliśmy do Starych Jabłonek pociągiem. Podróż fatalna, trwała kilka godzin. PKP dzięki temu dały nam trochę czasu na przygotowania taktyczne, bo tuż za dworcem centralnym w Warszawie, utknęliśmy na moście, przez co wspaniała wyprawa, w klimatyzowanym i luksusowym, pięknie pachnącym wagonie, już na początku wydłużyła się o kilka niezapomnianych chwil. Nie wiedzieliśmy co nas czeka, nie wiedzieliśmy jakich ludzi spotkamy, no i nie wiedzieliśmy jaką formę prezentujemy, ponieważ chyba ani razu wcześniej nie graliśmy razem. Okazało się, że jest „cud, miód i ultramaryna”. Naprawdę byłem mile zaskoczony. Zawiązałem mnóstwo przyjaźni, które do tej pory pielęgnuję.

A ja pamiętam, zostaliście wtedy uhonorowani niezwykłą nagrodą...

- To chyba jedna z najbardziej cennych nagród, jakie dostałem. Okazało się, że sportowo jesteśmy daleko w lesie za resztą drużyn i od razu nasze ambicje zostały ustawione w odpowiednim szeregu. Dlatego oddaliśmy się totalnie zabawie. Nie brakowało oczywiście chęci zwycięstwa, sportowej złości, ale przede wszystkim nie brakowało uśmiechu na twarzy, bo chyba w turniejach dziennikarzy właśnie o to chodzi. Dostaliśmy nagrodę dla najsympatyczniejszej drużyny w postaci piłki do plażówki. Mijają lata, a ona cały czas leży nietknięta u mnie w pokoju, bo prawie co roku z Kacprem chcemy trenować przed turniejem… ale chęci nie zawsze idą w parze z czynami.

Damian Michałowski i Kacper Merk odbierają nagrodę podczas Media Cup 2008 (fot. Beachvolleyball.pl)



Wspólnie z Kacprem jesteście najbardziej barwnymi postaciami tych turniejów…

- Zawsze powtarzam: gdybym potrafił grać w siatkówkę czy w piłkę nożną, to zostałbym zawodowym siatkarzem czy piłkarzem. Nie potrafię, choć staram się z całych sił. Cholernie się wściekam, gdy przegrywam, ale takie spotkania mają głębszy sens. Jak to kiedyś ktoś mądry powiedział „chciejmy od życia niezbyt wiele” i ja właśnie chcę niedużo, taką ociupinkę! I ją na tym turnieju dostaję, bo na boiskach w Starych Jabłonkach czuję się jak zawodnik World Touru. A to, że przy okazji się świetnie bawię i chyba inni też, to już pełnia szczęścia. Swoją drogą nie nastawiam się nigdy na zwycięstwo, bo przez lata oglądając naszych piłkarzy, przyzwyczaiłem się kibicować słabszym. Więc kibicuję sobie.

Wasza taktyka to rozśmieszanie na boisku i w ten sposób chcecie odnosić zwycięstwa?


- Był taki pomysł przez kilka meczów, ale niestety nie przyniósł oczekiwanych efektów. Na pewno nie myślę sobie „O! teraz gdy ktoś serwuje powiem żart”. Nie idźcie tą drogą! To wychodzi samo z siebie, tak z piasku. Nikogo specjalnie podczas meczu nie rozśmieszamy, tacy po prostu jesteśmy. Choć czasami nam nie jest do śmiechu, zwłaszcza Kacprowi. W naszym duecie, to ja jestem osobą bardziej spokojną. Kacper częściej się wścieka, częściej denerwuje, a ja próbuję rozładować emocje. Podejdę, zagadam, przedłużę grę czy rzucę się spektakularnie na piasek.

 

Damian Michałowski jako spiker podczas turnieju Press Ball 2012 (fot. Lidia Piechota)



No dobra, ale dlaczego jeszcze nie udało wam się wygrać turnieju?


- Bo jesteśmy za słabi. Czasami dziwię się drużynom, które z dziennikarstwem mają tyle wspólnego ile ja z Beyonce (słyszałem, ale nie widziałem na żywo), że sprawia im przyjemność wygrywanie z nami, z zupełnymi amatorami. Ale poza tym wszystkim, to zabrzmi patetycznie i banalnie, zwycięzcami jest każdy, kto przyjedzie i w sposób kulturalny bawi się przez cały weekend. Trzeba mieć umiar w wygrywaniu i w zabawie. Niestety za dużo go mamy w wygrywaniu, a za mało w zabawie.

"Złodzieje, złodzieje!". Skąd to się wzięło i dlaczego z roku na rok coraz głośniej tak krzyczycie?

- To jest tradycyjna przyśpiewka każdego Polaka, który wychodzi na ulice i protestuje. Skoro mogą kolejarze, taksówkarze, pielęgniarki, górnicy, pszczelarze i przedszkolanki, to dlaczego nie możemy i my? To jest taki wyraz naszej bezradności. W Polsce jest tak, że aby poprawić sobie nastrój najlepiej kogoś obrazić, my wcielamy się w ciało statystycznego Polaka, śmiejemy się z takiego podejścia do sprawy. Zresztą „złodzieje, złodzieje”, to doskonała zbitka dwóch słów na każda okazję. Ktoś wygrał mecz, ktoś przegrał, ktoś nie idzie na powitalne przyjęcie, ktoś nie kupił koszulki itp.

Czy twoim zdaniem jest sens zatrudniać spikera podczas Press Ball? I tak nie dajecie mu pracować...

- Andrzej Brzozowski [spiker zawodów – red.] niestety nie ma z nami łatwego życia. Na tegorocznym turnieju pod sam koniec zawodów podszedł, z oczami jak kot ze „Shreka” i powiedział: „panowie, mogę się choć raz odezwać?”. Mamy naturalny ciąg na mikrofon, tak to już jest. Ale oczywiście nikomu nie zabraniamy współtworzyć razem z nami szoł! Wręcz zapraszamy!

Czym są dla ciebie gacie Brzozy? [dla niewtajemniczonych – to symbol rozpoznawczy Adriana Brzozowskiego, dziennikarza TVP Olsztyn, który w poprzedniej edycji Press Ball grał właśnie w… „gaciach”.

- Gacie Brzozy są siatkarskim Świętym Grallem, który został odnaleziony w Starych Jabłonkach. To niezwykle cenna pamiątka, symbol, atrybut, atut… Sam nie wiem, jak to nazwać. To jest przepiękna klamra turnieju. To pokazuje, że trzon drużyn przyjeżdżających do Starych Jabłonek się nie zmienia. Że jest ciągłość władzy, że PAMIĘTAMY o sobie. Wzruszające są te gacie.

Damian Michałowski jako gracz w Press Ball 2012 (fot. Agnieszka Szaban)



Rozumiem, że przerwę między Press Ballami będziesz wykorzystywał na ciężkie treningi?

- Tak było do tego roku. Z Kacprem zawsze po kolejnych Media CUPach, wracając do domów, zarzekaliśmy się, że za rok choć kilka razy spotkamy się, przed wyjazdem na Mazury, na piasku i poodbijamy piłkę, żeby wejść z godnością w ten turniej. Nigdy się to nie sprawdziło. W tym roku jestem z nas dumny. Dotrzymaliśmy słowa. Obiecaliśmy nie trenować i w stu procentach zostało to zrealizowane. Nie było żadnych takich durnowatych postanowień, żeby trenować. Postawiliśmy na świeżość. Byliśmy najświeższą drużyną w turnieju, bo ostatni raz piasek na piłce pod siatką dotykałem rok wcześniej.